niedziela, 14 października 2012

Anna Dello Russo at H&M



Natchnął mnie szum wokół kolekcji Anny Dello Russo dla H&M, żeby uruchomić swojego dawno martwego z bezczynności ducha przemyśleń i coś napisać, skoro już został on brutalnie wykorzystany. Niech ma coś z życia.

Mnie ekskluzywna biżuteria nie jara, jam jest ilościowiec. Lubię te wszystkie Prafoisy, Ajemy, Glitter i Sixy, bo tam można zdobyć kilka całkiem ładnych i wytrzymałych rzeczy, do tego w miarę pasujących do aktualnych ciuchowych trendów, później zjeść porządny obiad w knajpie, pójść do kina, kupić cztery butelki wina dla studentów i wrócić taksówką, a w portfelu zostanie jeszcze parę złotych, których podobnie jak atrakcji by nie było, gdyby postawić na Aparta albo Yes. Nie mam nic przeciwko, jak kogoś stać, niech biega w złocie, ja pozostanę przy posrebrzanej niesrebrem miedzi i będę się cieszyć, że mój obskurwiały look dopełnia się idealnie. Ale nie o biżuteryjnych preferencjach miało być, więc ja już przejdę do rzeczy.

Kolczyki od Anny Dello Russo wpadły mi w ręce przypadkiem podczas poszukiwań jakiegoś jednego, solidnego dodatku, który zrobi robotę za całą biżuterię, a że w moich zbiorach przeważają indiańsko-czaszkowo-pirackie elementy, to trzeba było kupić coś błyszczącego i okazałego z bardzo prostego powodu - nic takiego nie miałam w kolekcji. W końcu impreza należała do tych bardziej oficjalnych, więc wyglądać jakoś trzeba było. Pomijam już psychologiczno-techniczne perturbacje przy zakupach, ale pani zajmująca się tym stoiskiem nie miała zielonego pojęcia, co sprzedaje, bo chciała mnie bardzo przekonać, że pasek jest naszyjnikiem i na pewno jest mniejszy objętościowo od naszyjnika-naszyjnika. No, chyba nie. Naszyjnik byłam gotowa kupić, miałam go nawet w ręce i zrobiłam dwa kroki w kierunku kasy, ale coś mnie tknęło, żeby sprawdzić cenę i się przerazić - pozostałe naszyjniki raczyły kosztować 150PLN, ten kosztował 400, więc podziękuję, biorę kolczyki, które wyglądają jak srebrne, cyrkoniowe, błyszczące robaki z dwoma parami czułek. Czułków? Nieważne.

Zmierzam do tego, że już po całym urokliwym party, gdzie kolczyki sprawdziły się doskonale (warto dodać, że naprawiane przeze mnie, bo kryształki raczyły zacząć odpadać), dopadły mnie nagle dziwne przemyślenia na temat ściśle związany z... tematem. Mianowicie - H&M nie robi nam przysługi, 'zatrudniając' możnych świata mody do zaprojektowania jakichś tam kolekcji. To wcale nie chodzi o to, żeby przeciętny zjadacz chleba, który musi się utrzymać za 1XXXPLN miesięcznie miał tę cudowną możliwość doświadczenia niemiłosiernego luksusu posiadania ekskluzywnej biżuterii. Umówmy się - ta biżuteria nie jest ekskluzywna pod żadnym względem, ale próbuje nam się wcisnąć, że tak właśnie jest i mamy w to bezrefleksyjnie wierzyć, bo Anna Dello Russo, bo złoto, bo kryształy, bo kozaczki za tysiąc trzysta. Te rzeczy nie odbiegają jakością od innych akcesoriów H&M czy innej sieciówki, ale mają własny stand, własną wystawkę i własną kolejkę fashionistek, przekonanych, że kupują coś niepowtarzalnego i wyjątkowego. H&M robi sobie w ten sposób doskonałą reklamę, która mówi zarabiającym czterocyfrowo z jedynką lub dwójką na początku, że oto mają niepowtarzalną okazję kupić coś totalnie ekskluzywnego za psie pieniądze, bo czymże jest czterysta złotych, kiedy dostajesz naszyjnik, który w mediolańskim salonie jubilerskim poszedłby za dziesięć tysięcy euro. Nie poszedłby, bo jest pozłacany niezłotem, wypadają z niego niekryształowe kryształki, a nieszlachetne kamienie szlachetne są barwionym szkłem. Ogarniacie to - wciska nam się tandetę po cenach tandety razy osiem, tworząc pozory tego, że kupujemy coś niesamowicie ekskluzywnego i będziemy wracać do H&M, bo H&M o nas tak dba i chce, żebyśmy były tak bardzo dopieszczone. Ja tam się czuję mało usatysfakcjonowana, patrząc na moje paraekskluzywne kolczyki, bądź co bądź całkiem ładne, i mając w pamięci, że kleiłam je klejem winylowym za cztery złote/pół litra. Do łez ubawiła mnie torbowa polityka - złoto-wywijasowa torba wielkości takiej, że mogłabym tam zamieszkać, na kolczyki w pudełku dziesięć na dziesięć na dziesięć. Taki ładny przerost formy nad treścią, taka ładna chińszczyzna stylizowana na Mediolan, Paryż i Wiedeń na raz. 

Ale to tak całkiem zabawny przerost formy nad treścią i całkiem zabawny widok, kiedy w ludzi jakby wstąpił jakiś rozszalały demon, który każe kupić okropnie brzydką walizkę za kilkaset złotych, tylko dlatego, że zdołali uwierzyć, że to Armani czy inny LV w cenach osiągalnych dla zwykłego śmiertelnika.

Impreza się udała.